Niedzielny spacer po Santa Cruz rozpoczynam po obfitym śniadaniu w hostelu, na którym poznałem Javiera z Chile. A właściwie dwóch Javierów; ojca i syna, którzy przybyli do sąsiedniego kraju odpocząć, a przy okazji pozwiedzać. Choć miasto jest spore wyruszyłem na piechotę w stronę centrum, aby dotrzeć do chyba jego największej atrakcji. Głównego placu, na którym znajdują się białe ładne budowle (miejskie) i katedra. Po drodze mijam liczne małe uliczki o niskiej i starej zabudowie przeplatane gdzie nie gdzie nowo budowanymi obiektami z elementami szkła, co powoduje, że pomiędzy stare wprowadzane jest tu powoli nowoczesne budownictwo.
Santa Cruz de la Sierra zostało założone przez hiszpańskiego konkwistadora Ñuflo de Chavesa w roku 1561. Jego nazwa ma związek z religią, a wolnym tłumaczeniu oznacza ona „święte skrzyżowanie gór”. Pierwotnie Santa Cruz umiejscowione było w odległości 220 km od obecnego położenia. Aktualnie znajduje się na brzegu rzeki Piraí, a zmieniano jego położenie ze względu na konflikty z rdzennymi mieszkańcami dżungli i to dwa razy. Pierwszy raz Santa Cruz przeniesiono bliżej koryta rzeki Rio Grande, a po raz drugi do obecnej lokalizacji ze względu na poważne trudności w ujarzmieniu środowiska deszczowego lasu.
Boliwia, Santa Cruz: katedra
W dawnych czasach miasto stanowiło wielkie centrum uprawy koki i produkcji kokainy. Obecnie na polach zamiast koki, a niektórzy powiedzą obok koki :-) uprawia się bawełnę, soję, trzcinę cukrową oraz ryż.
Ogólnie miasto mnie nie zachwyciło, nie porwało, ale centralny plac ze swoimi zabudowaniami i zielenią stanowi wyjątkowo udane połączenie. Wokół placu znajdziemy dużo sklepów z pamiątkami oraz liczne knajpki i restauracje. Na samym placu znajduje się sporo ławeczek, na których można wypocząć w bardzo ładnym, czystym i zadbanym otoczeniu. Za katedrą natomiast znajdują się liczne stragany z rękodziełem i upominkami. Spędzony tu czas zapisuje się w mojej pamięci bardzo pozytywnie.
Tutaj też spotykam moich znajomych z hostelu. Wspólnie przemierzamy okoliczne uliczki poznając miasto, zwiedzając i robiąc przy okazji drobne zakupy. Do muzeum nie udało nam się wejść bo jest niedziela - nieczynne. Całość naszej wędrówki wieńczy wspólny posiłek w jednym z "Boliwijskich McDonald's". Lokal reklamuje się, że posiada WiFi, ale jak w całej Boliwii jest on do ... niczego. Próba przesłania zdjęcia, po niemal 15 minutach kończy się komunikatem o błędzie. Z taką jakością łącz internetowych spotykam się w tym kraju na każdym kroku. Jednym słowem - porażka.
Pamiątkowa fotka z sympatycznymi znajomymi z Chile.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Masz coś do powiedzenia napisz :-)